5 piw, które przestały być modne
Piwna rewolucja w Polsce trwa raptem od kilku lat. A już przeżyła kilka mód. Co więcej, pewne piwa były modne, zanim jeszcze pierwszy rzemieślnik wziął łychę do ręki. Z licznych trendów kilka poszło już w zapomnienie. My ścieramy z nich kurz i zapraszamy do lektury. Zaczniemy od podróży sentymentalnej do prehistorii polskiego kraftu.
1. Piwo dla Puchatka
Dawno temu były czasy, gdy nie było w Polsce browarów rzemieślniczych. Ani jednego! W pierwszej dekadzie 2000 roku na sklepowych półkach niepodzielnie rządziły eurolagary. A każde piwo, które choć trochę się wyróżniało, od razu stawało się sensacją. Co prawda piwa miodowe w przeważającej większości nadal były jasnym lagerem, jednak smakowy dodatek robił diametralną różnicę. Miód dawał słodycz i aromat, więc piwo dyskretnie wskazywano jako takie, które powinno spodobać się kobietom.
Skąd w ogóle pomysł na miód w piwie? Browary regionalne, bo to głównie one podjęły ten temat, zawsze chętnie nawiązywały do tradycji. Miody pitne i mieszanki różnych alkoholi, w tym piwa z miodem i ziołami pito w Polsce od wieków. A że miód bardzo łatwo dodać do piwa…
Moda na piwa miodowe wygasła wraz z powszechnym pojawieniem się piw rzemieślniczych. Atrakcyjność miodu przy nowofalowym chmieleniu i tysiącach dodatków mocno zbladła. Dziś nadal można kupić kilka rodzajów piw miodowych, czasem trafi się jeszcze jakiś zagorzały fan piwa pamiętający tamte czasy. Piwa miodowe złote czasy mają jednak za sobą i do świetności już chyba nie powrócą.
2. Niepasteryzacja
Nadal pozostajemy w epoce przedkraftowej, gdy piwo nadal oznacza jasnego lagera. Na początku drugiej dekady lat dwutysięcznych czuć już było delikatny powiew zmian. Konsumenci chcieli czegoś nowego. Ale co zrobić, jeśli ma się tylko jeden produkt? Trzeba zrobić specjalną wersję. Najlepiej – jak najmniejszym kosztem. Z jasnego lagera można zrobić… jasnego lagera niepasteryzowanego. Tym tropem poszło wiele browarów regionalnych i koncernowych. Reklamy, bilboardy, wielkie halo i – wielka bańka mydlana.
Trzeba przyznać, że zamysł był całkiem szlachetny. Piwo niepasteryzowane miało bowiem w domyśle oznaczać piwo świeże, żywe, z wciąż żywymi drożdżami w toni. A brak pasteryzacji to też więcej witamin, samo zdrowie. Tylko takie piwo ma jednak pewien duży minus – krótki okres przydatności. A na to duże i średnie browary nie mogły sobie pozwolić. Pasteryzacja do tej pory eliminowała problem – dzięki niej można było wydłużyć datę.
Co zrobić? Przecież ma być niepasteryzowane. Ale nigdzie nie jest napisane, że nie można… przefiltrować! Technologia mikrofiltracji na membranach o bardzo niskiej przepuszczalności oczyszczała piwo w tak wysokim stopniu, że nie pozostawała nawet jedna komórka drożdżowa. Dzięki czemu piwo było stabilne mikrobiologicznie, nie psuło się, miało długi termin, a na etykiecie można było wielkimi literami napisać: niepasteryzowane. To, że piwo jest praktycznie jałowie i nie ma żadnych pożądanych cech „piwa żywego” – wiedzieli tylko nieliczni.
Druga połowa lat dwutysięcznych i piwa rzemieślnicze mocno podcięły modę na piwa bez pasteryzacji. Okazało się, że rzemieślnicy pasteryzują i nikomu to nie przeszkadza (chyba, że czasem przesadzą, ale to temat na kolejny artykuł). Albo nie pasteryzują i też nikogo to specjalnie nie obchodzi. „Niepasteryzacja” straciła na znaczeniu. Liczy się smak, nieprawdaż?
3. Całkowicie najmocniejsze piwo na świecie
Gdy nasze browary zajęte były niepasteryzowaniem, zagranicą trwał pewien osobliwy wyścig zbrojeń. Browar, który nie bierze jeńców, czyli szkocki Brew Dog i niemiecki browar, który … yyy…, w każdym razie oba te browary zaczęły warzyć mocne piwa. A właściwie wymrażać. W dużym skrócie chodziło o to, który browar będzie dzierżył palmę pierwszeństwa: tytuł Najmocniejszego Piwa na Świecie.
Tylko co zrobić, skoro drożdże piwowarskie nie chcą żyć w czymś, co ma kilkanaście procent alkoholu? Samą fermentacją więcej nie dało się uzyskać. Destylacja ani dodatek spirytusu nie wchodził w grę – to miało być piwo.
Sięgnięto więc po wymrażanie, metodę stosowaną od dawna przy produkcji koźlaków lodowych i „poprawianiu” nędznego wina. Otóż przy zamrożeniu lekkiego alkoholu w pierwszej kolejności wytrąca się czysta woda pod postacią lodu . Zatem gdy wyjmie się lód, otrzymuje się skoncentrowany alkohol. Po kriokoncentracji (tak fachowo nazywa się ta metoda) to, co pozostanie nadal można nazywać piwem. W ten sposób powstały piwa o zawrotnych ilościach alkoholu: 31, 40, a nawet 57%! Piwa miały zabawne nazwy, jak np. Tactical Nuclear Penguin albo Snake’s Venom, były pakowane m.in. w zdechłe wiewiórki i w ogóle wywoływały zamieszanie. Finalnie stanęło chyba na 70% i wygrał browar Koelschip. Albo może i jakiś inny, ale nie wiadomo, bo dziś to już nikogo nie obchodzi.
4. Setki, tysiące IBU
Kolejna moda przypada na dziecięce czasy piwnego rzemiosła w Polsce. Kraft był jeszcze mocno nieopierzony, ale już dziarsko machał kończynami. W 2012 roku działały już browary Pinta oraz Ale Browar, które wywoływały szaleństwo swoimi flagowymi piwami: Atakiem Chmielu i Rowing Jackiem. Pierwsze polskie IPY były wychmielone jak należy, można powiedzieć: nawet nieco przesadnie. Przecież to koncerny żałują do piwa porządnych surowców, zwłaszcza chmielu, przez co powstają piwa bez smaku. Rewolucjoniści postanowili więc chmielu nie żałować – także na goryczkę. Wysokie IBU, czyli liczba jednostek goryczy, stała się wyznacznikiem dobrego piwa. Najmodniejsze pytanie sezonu brzmiało: „a ile to ma IBU?” Oczywiście: im było więcej, tym lepiej.
Ruszył wyścig zbrojeń na miarę walki o najmocniejsze piwo świata. Piwo Shark z browaru Kopyra & Widawa szokował poziomem 98 IBU (klasyczny czeski pils ma około 30, przemysłowy lager około 15-20). Bynajmniej, moda ta panowała nie tylko w Polsce. Zagranicą warzono piwa z absurdalną ilością chmielu osiągając pułapy 1000, a nawet ponad 2000 IBU. Taka ilość goryczy w piwie była nie tyle przerażająca, co nonsensowna. Człowiek bowiem wyczuwa goryczkę maksymalnie do poziomu 120-130 IBU. Wszystko co powyżej – właściwie nie robi już żadnej różnicy w smaku.
Moda na mocno goryczkowe piwa trwała kilka lat. Wyciszyła się, gdy w 2016 roku polskie browary przestały podawać ilość IBU na etykietach. Stało się tak na skutek interwencji państwowej inspekcji handlowej, która zażądała twardych dowodów na ilość IBU deklarowaną na etykiecie. Do tej pory browary podawały ilość goryczki wyliczoną ze wzorów. Z ilości dodanego chmielu, znając jego skład, można wyliczyć przybliżoną wartość IBU, która finalnie znajduje się w piwie. Teoretycznie. Gdyż wyniki badań laboratoryjnych pokazały, że ilość IBU wyliczana ze wzoru dość mocno rozjeżdżała się z tym, co wychodziło z badań laboratoryjnych. A jako, że badania są drogie i skomplikowane, małe browary najzwyczajniej w świecie nie były w stanie sobie na nie pozwolić. Nie mogły więc precyzyjnie określić poziomu goryczki. A podając IBU wyliczone – narażały się na zarzut Inspekcji o wprowadzanie konsumenta w błąd.
Nie warto kopać się z koniem – doszli do wniosku rzemieślnicy i po prostu odpuścili temat. A gdy z etykiet zniknęło magiczne IBU, klienci też przestali nim się interesować. Kolejny kamyczek do upadku mody na „setki IBU” wniosła nowa moda prosto z Ameryki. Według niej piwo powinno być maksymalnie aromatyczne, ale minimalnie goryczkowe. Ale to także historia na zupełnie inną opowieść.
5. Koktajl mleczny
Ostatnia moda pojawiła się bardzo niedawno. Błysnęła niczym perseida i równie szybko zgasła. Milkshake IPA pojawiła się na świecie w 2016 roku, a w 2017 zaczęły mierzyć się z tym stylem polskie browary. W założeniu było to piwo gęste, mętne, z dodatkiem laktozy i najczęściej także owoców. Miało też przypominać mleczny koktajl. W rzeczywistości trzeba było mieć daleko posuniętą wyobraźnię, by znaleźć jakiekolwiek podobieństwa. Ani barwa, ani tekstura, ani aromat, a tym bardziej smak nie zbliżał się nawet do owocowego milkshakea. Równie dobrze można było nazwać ten styl ice cream ale, cheesecake IPA, albo fruit marmolade.
Laktoza mocno podzieliła fanów piwa. O ile w sweet stoucie dodatek cukru mlecznego nikogo nie oburzał, o tyle w IPA – to dla wielu było zdecydowanie za dużo. Z milkshake IPA zmierzyła się większość krajowych rzemieślników. W pewnym momencie IPA z laktozą opanowała rynek. Na krótko. Bowiem rzadko które piwo zostało przyjęte ciepło. Zniechęcone browary zazwyczaj nie chciały wracać do tematu. Choć do dziś pojawiają się nowe piwa w tym stylu, to jednak można uznać, że milkshake IPA najlepsze chwile ma już za sobą. I pewnie niewiele osób będzie tą modą tęsknić. Choćby dlatego, że co trzeci Polak ma nietolerancję laktozy.
Jak powiedział Heraklit z Efezu: wszystko płynie i nic nie pozostaje takie samo. Piwne mody pojawiają się i znikają. Z pewnością czeka nas jeszcze całe mnóstwo różnych mniej lub bardziej szalonych trendów. Jedne zostaną z nami na stałe. Pozostałe – dołączą do listy piw, które wyszły z mody.